Poland Gravel Race

Karpaty na gravelu

Temat Sport

W ubiegłym roku zostałam dot watcherem – przez cztery dni obserwowałam kropki poruszające się po ekranie mojego monitora, każda z nich opatrzona nazwiskiem. Ot, kropki sunące po kawałku mapy. Kropki się nie pocą, nie słychać ich przyspieszonego oddechu, nie widać gęsiej skórki na lodowatym zjeździe ani kamieni tnących opony. 

 

Później usłyszałam o tym, jak to pięknie było się toczyć po gładkich szuterkach, pić piwko w schroniskach, nie spieszyć się i do cna wykorzystać dane przez organizatora cztery dni, by chłonąć klimat karpackiej głuszy. Nie miałam powodów, by wątpić w prawdziwość tej charakterystyki. Kiedy więc otwarto zapisy, po prostu się zapisałam. 

 

 

Dziesięć tysięcy metrów w górę

Z Przemyśla do schroniska na Głodówce w Bukowinie Tatrzańskiej Google poprowadzi Was najkrótszą drogą przez Słowację. 284 kilometry. Można też uderzyć autostradą na Kraków i Zakopianką „spłynąć” na południe – 350 km. Skąd się wzięło 549? Dlaczego trasa Przemyśl–Głodówka ma ponad pół tysiąca kilometrów? Bo na większość gór i przełęczy po drodze można wjechać. Gravelem! Można też wjechać na prawie wszystkie nie po drodze! A dlaczego nie? Na PGR, na każde przejechane 50 kilometrów przypada ponad 900 metrów przewyższenia. Łącznie to Mount Everest plus Skrzyczne wjechane od Ustki.

 

Na przejechanie całej trasy zwycięzcy Janusz Ziółkowski i Radek Gołębiewski potrzebowali 26 godzin i 37 minut, na metę wjechali razem. Trzeci Paweł Pieczka potrzebował trzy godziny więcej. Limit czasu dla miłośników lokalnej gastronomii, siedzenia na trawie i noclegów w łóżku, a nie w siodle wynosił 80 godzin – 3 doby i 8 godzin. Gdyby każdej nocy rezerwować sobie po sześć godzin na sen, a w każdym z czterech dni rywalizacji darować sobie po dwie godziny na jedzenie, odpoczywanie, zdjęcia, siku, telefony i social media, żeby zdążyć do mety przed upływem 80 godzin, trzeba by jechać 10 km/h. Temu da radę każdy. No, może prawie każdy! 

 

 

Wyposażenie

Zaczyna się wcześnie rano w Przemyślu. Odbieram trackera GPS i kabel USB mini do niego (na wszelki wypadek, gdyby tracker się rozładował), mocuję go do górnej rury kilkoma zwojami czarnej taśmy izolacyjnej. Taką samą taśmą od kilku tygodni oklejony jest mój Trek Crockett. Wozi czasem torby, a taśma chroni lakier przed rysami od upartego tarcia skaczącego na wertepach ekwipunku. Przed sezonem przełajowym Crockett przy użyciu odrobiny chemii znów stanie się rasową przełajówką. Latem wyposażony w dwa ładowane z boku koszyki na bidon, uchwyt do potężnej lampy Knog i torby przytroczone do ramy, kierownicy i sztycy, staje się włóczykijem. Z przełajówki zostały mu tylko opony: dwie Bontrager CX3 – błotolubne 33 milimetry!

 

Na trasie PGR błota jednak nie ma, a przełajowa opona nie lubi ani asfaltu, ani grubego tłucznia, a tego na wyścigu jest pod dostatkiem. W torbach spakowane: śpiwór, folia NRC, trzy paczki żelków Haribo, jeden komplet wyścigowych ciuchów na zmianę, kurtka przeciwdeszczowa, cieplejsza kurtka, legginsy (na wypadek zimnej nocy), buff, mała apteczka, sprej na robale, krem na otarcia, podstawowe kosmetyki, uniwersalna szmatka, narzędzia, nóż, cztery dętki, dodatkowy powerbank do lampki, który służyć może również jako dodatkowe źródło prądu do ładowania urządzeń, lampka czołowa, do tego kilka batoników, osiem żeli i dwie bułki z halloumi zrobione dzień wcześniej. W kieszonkach koszulki standard: telefon, dwa batoniki do szybkiego sięgnięcia, aparat, dokumenty i kasa. To mój pierwszy wyścig ultra. Trzy dętki, jedna paczka Haribo i apteczka wróciły nietknięte. Jeśli mogłabym zabrać coś jeszcze, byłby to dodatkowy powerbank – noc byłaby wtedy mniej ograniczająca!

 

 

Przemyśl, Pogórze Przemyskie, Góry Słonne 

Ruszamy z Przemyśla. Byłam w tym mieście przed dwudziestoma pięcioma laty: wraz ze znajomymi z katowickiego teatru Gart wystawialiśmy tam przedstawienie Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu Gałczyńskiego. Spaliśmy na zamku (sic!), właściwie to mało spaliśmy, było szaro, a po ulicach walał się czarny śnieg, jednakże miasto wydało mi się przepiękne. Położone na wzgórzach, pełne wystawnej architektury i uroczych brukowanych ulic, spoglądało sobie na San – jak Rzym kontrolujący ze wzgórz leniwe wody Tybru.

 

Skojarzenia z Rzymem, po dwudziestu pięciu latach, pozostały aktualne. Startujemy w grupach, co pięć minut rusza kolejna fala niepewnych, co dalej, uczestników. Na MTB, na trekkingach, gravelach, przełajówkach. Z sakwami, torbami, nerkami i plecakami, bardziej i mniej objuczeni. Na razie na większości wyścigów gravelowych nie ma wymogu kierownicy baranka. Jeśli wygodniej Ci na MTB – droga wolna. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Start i trasa od razu uderza pod górę: wąska prosta brukowana uliczka, na jej wylocie barokowy kościół i kolarz pośrodku – idealna symetria, idealny kadr. Nie wyciągam aparatu. Nie wiem dlaczego, może jednak działa tu jakaś adrenalina i świadomość wyścigu. Może… Mijamy kościół i droga dalej pnie się pod górę. Noga po raz pierwszy się spina, a dłoń raz po raz dotyka manetki przerzutki – koniec kasety, a my wciąż jesteśmy w mieście. A potem przychodzi pierwszy szutrowo-kamienisty zjazd i pierwsza z tysiąca na tym wyścigu myśli-impulsów, że najbardziej na świecie lubię jeździć na rowerze!

 

Długo jedziemy szutrami, podjazdy nie są długie, ani strome, raczej łagodne i delikatnie kamieniste. Trafiają się też asfalty: gładkie i szybkie. Staram się kręcić równo, z mocą, która pozwoli mi na jazdę przez 10–12 godzin. Tlen – nikogo nie gonię, nikt nie goni mnie. Ten wyścig kończy się na mecie i tego wyścigu nie wygrywa się prędkością. Ultra to wyścig charakterów, sprytnie rozplanowanych przerw, mądrego odżywiania i krótkiego snu. Jeśli któraś z moich rywalek zdecyduje się jechać w nocy i wytrzyma do końca, nie mam szans. Proste. 

 

Co 50–60 kilometrów zatrzymuję się na rozciąganie: czworogłowy, dwugłowy, łydka, szyja. Wbrew pozorom jazda ze sztywnym widelcem po górach w łatwym terenie nie generuje większych problemów. Nie ma tu dropów, na których ratowałby amortyzator. Kilka różnych możliwości oparcia dłoni, jakie daje kierownica baranek, daje mi przewagę nad wszystkimi jadącymi na MTB. Kto dłużej pozostanie świeży, ten dojedzie dalej i szybciej. Tylko dodatkowa lemondka mogłaby wnieść więcej korzyści.

 

Cieniutka opona doskonale wybiera sobie drogę między większymi kamieniami, ale w końcu w jakimś kamiennym rozgardiaszu, w który wpadam wraz z grupą turystów na góralach, jeden wystrzelony kamień trafia w bok opony i przecina w niej małą podłużną dziurę. Od tej pory moja tylna opona przestaje być tubelessem i do końca wyścigu toczę się na wyższym, niż jestem przyzwyczajona, ciśnieniu. Świadomość jazdy na dętce (zupełnie niesłusznie, jak się okazało) na każdym kamienistym zjeździe powoduje, że na moim czole pojawia się kilka dodatkowych kropli potu. 

 

 

 

 

Park Krajobrazowy Pogórza Przemyskiego i Park Krajobrazowy Gór Słonnych to niekończące się zjazdy i podjazdy wśród lasów i łąk. Mglistość poranka ustępuje upałowi i po raz pierwszy mogę przekonać się, w jaką dzicz prowadzi nas autor trasy – dwa 600-mililitrowe bidony szybko robią się puste, a mijanych miejscowości nie zaczyna i nie kończy Lidl ani Biedronka, większość z nich składa się jedynie z domostw. Zaczynam oszczędzać wodę, mijam kolejne domy, by nie tracić czasu na pukanie do drzwi, rozglądam się za ludźmi w ogrodach. Ktoś klepie mnie po plecach. Z szerokim uśmiechem mija mnie Piko Puławski, znika za zakrętem, by za chwilę wyłonić się na kolejnym podjeździe przede mną. Piko ukończy wyścig jako czwarty. A ja znajduję gospodarstwo, gdzie tankuję wodę ze studni, chwilę opowiadam, skąd i dokąd jadę i ruszam za Piko. „Brak sieci” mówi mój telefon. Tutaj naprawdę musi się inaczej żyć!

 

 

 

 

Bieszczady

Trudno powiedzieć, gdzie zaczynają się Bieszczady. Chwilę jedziemy asfaltową drogą do Ustrzyk Dolnych – może tam, może kawałek dalej. Nie dojeżdżamy do miejsc, skąd widać byłoby połoniny – to jednak za daleko, ale teren robi się bardziej górzysty i dzikszy. Łąki grają, koniki polne naiwaniają na swoich skrzypkach, brzęczą pszczoły. Tutaj dopiero zaczyna się jazda.

 

Około osiemdziesiątego kilometra mijam pierwszy sklep. Mój organizm domaga się jogurtu – patrzę na półki sklepowe i to jedyna rzecz, na jaką mam teraz ochotę. Później usłyszę, że wysiłek zaburza równowagę flory bakteryjnej w jelitach i organizm naturalnie domaga się jej uzupełnienia. Jogurt to też trochę białka, cukrów i wody. Dobrym ultramaratońskim organizmom się nie odmawia – dostaje, czego chce! Pod sklepem trwa kolarski piknik: je się arbuzy, pije colę, uzupełnia bidony. Wokół małego śmietnika piętrzy się góra plastikowych butelek zostawionych przez tych, którzy byli szybsi. 

 

Mam już ponad 100 kilometrów w nogach i jest to moment, gdy asfalty zaczynają mnie cieszyć, a kamieniste drogi raczej odbierają entuzjazm. Jakiekolwiek trudności terenowe mocno mnie spowalniają. Robi się stromiej – 38 zębów z przodu kręci powoli 42-kłową zębatką mojej nowiutkiej kasety. W domu została 36-zębowa tarcza i nawet nie wie, jak często o niej myślę. Zawsze w ostatnim momencie włączy mi się jakiś zupełnie niekobiecy instynkt, który podpowie, że z mniejszą tarczą będę wolniejsza na zjazdach. Jeszcze nigdy nie żałowałam, że nie mogę dokręcać. Zawsze żałuję, że nie da się jechać jeszcze bardziej miękko. 

 

 

 

 

Idzie wieczór. Skwar nie robi się wcale znośniejszy, za to droga z kilometra na kilometr jest bardziej wyboista i trudniejsza. Jedziemy wzdłuż meandrów Sanu, trawersując zbocze. Kamienie blokują na podjeździe i nie pozwalają luźno puścić się w dół, gdy w końcu przychodzi zjazd. To najcięższy fragment tego dnia: długie kilometry po trudnej nawierzchni, skwar na otwartych przestrzeniach i chłód w dolinach.

 

Wiem, że na 165 kilometrze czeka schronisko na Jaworzcu, w nim może rosół z makaronem i bezpieczny dach. Kiedy mijam odbicie, jest już prawie ciemno. W Kalnicy wciąż otwarty jest sklep: tankuję wodę do bidonów i litr soku pomidorowego do brzucha, chwilę rozmawiam. Pod sklepem ekipa zbroi się na nocną jazdę. Ja włączam swoje lampki i ruszam w noc. Dopóki jest asfalt, czuję się bezpieczna; kiedy się skończy, przemyślę, co robić. 

 

Dłuższa przerwa pod sklepem albo zaspokojone sokiem pragnienie sprawia, że wraca dobry nastrój, a z nim trochę sił. Słyszę za sobą głosy i szum grubych gum toczących się po drodze. „Zapraszamy” – słyszę, i tak zawieramy pakt o wspólnej jeździe, który wygaśnie pewnie wraz ze świtem. Droga jest świetna. Gdy w końcu kończy się asfalt, teren jest łagodny i łatwy. Nie jedziemy szybko. Nie chcemy nikogo zgubić. Jesteśmy w środku bieszczadzkiego lasu, a ten od dzieciństwa kojarzy się z jednym – z wilkami. Dopóki grupa jest obok, mój strach zostaje gdzieś przyczajony. Docieramy do Cisnej i tam rozdzielamy się na dwie grupy: prących do przodu i prących do łóżka. Zbliża się północ, zawinięta w śpiwór i folię NRC zasypiam momentalnie na wielkim piknikowym stole pod przydrożną świerkową wiatą. 

 

 

 

 

O czwartej rano, gdy odzywa się budzik, jest jeszcze ciemno. Delektuję się chwilę ciepłem śpiwora i czekam na pierwszą szarość. Pierwsze kilometry tego ranka znów mi przypominają, co lubię najbardziej na świecie – jeździć na rowerze. Na początek długi, stromy podjazd i test nóg, a potem niekończący się zjazd komfortową szutrówką wprost w bagnisty singiel wzdłuż torów wąskotorówki. „Wow” – pomyślałam sobie – „W końcu to, co lubię”. Po parudziesięciu metrach okazuje się jednak, że aż takiego błota nie lubię i zaczynam drapać się po głowie, czy aby na pewno dobrze jadę.

 

Pod moimi nogami mnóstwo gravelowych śladów, ale na Wahoo strzałeczka jakby delikatnie odbija od trasy. Szukam drogi, próbując przebić wzrokiem świerkowy las, przedzieram się przez jeżynowe zarośla, znów kontroluję mapę i wtedy pojawia się! On! Zwierz! Niższy od sarny. Spłoszony powoli kłusuje ścieżką przede mną. Światło oświetla jego dłuższą sierść. Po chwili wskakuje do lasu. Widzę jego spiczasty pysk i chude ciało, nie jest ogromny, może samica – wilk! Trochę drżę: „Wilk”, szepczę – „Widziałam wilka!”. Dziecięce strachy i dorosłe marzenie – spotkać w dziczy to dostojne stworzenie. Najlepszy moment tego dnia. Najlepszy moment tego wyścigu. Wracam błotnistą ścieżką aż do miejsca, gdzie wcześniej kątem oka widziałam odbicie w stronę nasypu wąskotorówki. Po chwili jestem znów na trasie, jadąc nasypem, docieram do stacyjki, tam spotykam Bartka i Mateusza – moich nocnych towarzyszy. Dzień rozkręca się na dobre.

 

 

 

 

Beskid Niski

Powoli opuszczamy Bieszczady. W Komańczy robię porządne śniadaniowo-obiadowe zakupy. Siedząc na trawie przy dużym parkingu, robię sobie kanapki ze słodkich rogalików z dżemem, nadziewając je dodatkowo oscypkami. Miękkie drożdżowe rogaliki, słony ser i jakaś czerwona słodka marmolada będą mi towarzyszyć cały dzień. Brzmi fatalnie, ale to przecież jak oscypek z żurawiną zagryzany rogalikiem – można to jeść cały czas. W bidonach znów ląduje Coca-Cola zmieszana z wodą: cukier i kofeina dla zmęczonej głowy i mięśni. 

 

 

 

 

Drugi dzień to szutrowo-asfaltowa plecionka dróg i ścieżek. Znikają większe góry, otwierają się przestrzenie. Docieram do tras, którymi parę tygodni wcześniej jechałam pierwszą edycję Szuter Master w Iwoniczu-Zdroju. Z bagażem, z 300 kilometrami w nogach asfaltowe sztajfy w Beskidzie Niskim wydają mi się dwa razy bardziej strome niż wtedy. Szybki zjazd do Dukli jest ulgą. Za Duklą rozpoczyna się mozolna wspinaczka snującym się podjazdem w niemożliwym skwarze sierpniowego popołudnia. Tutaj domów jest więcej, zniknęły lasy i przydrożne drzewa, nie ma gdzie przystanąć, by wykorzystać cień. Potem droga odbija na południe, domy rzedną, okolica robi się bardziej pofałdowana, a ja mknę gładkim asfaltem ku Magurskiemu Parkowi Narodowemu. Znów wypijam jogurt pod małym wiejskim sklepikiem i zaraz potem zaczyna się bajka. 

 

 

Magurski Park Narodowy – najpiękniejsze miejsce w Polsce

Zaczyna się jeszcze w podkarpackim, potem mija granicę województw i ciągnie się przez małopolskie. W ubiegłym roku trasa wiodła tu terenem. W tym poprowadzona została nowym, zamkniętym dla ruchu asfaltem. Nie umiem wytłumaczyć fenomenu tego miejsca: niby jest zwyczajnie – jakieś pola, łąki, pagórki i zagajniki, ale w całości robi to tak oszałamiające wrażenie, że człowiek chciałby tam zostać na zawsze.

 

Gdzieniegdzie pojawiają się łemkowskie przydrożne kapliczki: białe lub pastelowo-błękitne, zwieńczone cebulowatą kopułką z podwójnym przekreślonym krzyżem i ikoną w małym zagłębieniu. Jest późne popołudnie i słońce ma już żółty kolor. Znów są jakieś podjazdy – falująca droga pnie się w górę i opada, lecz uparcie wspina się na jakieś wzniesienie przed nami. Na drugim końcu wzgórza spotykam rolkarza, który w kalifornijskim stylu bez koszulki zawija serpentyny na prostym asfalcie, próbując zjechać do doliny. Uśmiechamy się do siebie. Wokół nie ma kompletnie nic. Dwieście metrów dalej stoi zaledwie kilka domów. 

 

„Witamy w powiecie gorlickim. W miejscowości Czarne mieszka znany pisarz, Andrzej Stasiuk. Po lewej mamy bacówkę. Po prawej kapliczkę. Na wprost górkę pod Jasionkę. Proszę się nie rozglądać, proszę jechać”. Ktoś w tym roku również obserwuje kropki – to od Bogusia z Gorlickich Ścieżek. Dostaję czasem takie wiadomości. Pisze też sam mistrz Zbyszek Mossoczy, żeby cisnąć i że jest dobrze. Czasem sama przystaję gdzieś w cieniu, siadam, rozciągam trochę nogi i dzwonię, by pogadać. O wszystkim: „że spoko, nie jestem śpiąca, że tylko trochę zmęczona, że ładnie, że Dukla ruchliwa, że wylałam pół Lecha Zero, bo w ogóle mi nie smakował, że jeszcze nie zaplanowałam, gdzie śpię”.

 

Długi asfalt ciągnie się aż do początku szlaku na Magurę Małastowską, w bagażniku zaparkowanej w cieniu Skody siedzi Boguś. „Mam stąd 10 kilometrów do domu” – mówi. Siadam na chwilę, to już taki moment dnia, że dobrze mi to robi. Planuję dotrzeć do Wysowej, ale sama nie mam pewności, czy to wykonalne. 25–30 kilometrów, a słońce bardzo nisko – moja średnia w czasie całego wyścigu to zaledwie 15 km/h. Ruszam leśnym szlakiem i już po chwili muszę ściągnąć okulary. Wkrada się jakaś nerwowość, której do tej pory udawało mi się uniknąć.

 

Ciemności zapadają szybko. Na Przełęczy Małastowskiej znów spotykam Bogusia i ruszam dalej. Las po zachodzie słońca w tej okolicy pełen jest potężnych dźwięków i błyszczących oczu. Kiedy zjeżdżam do wsi Nowica, jest już zupełnie ciemno i to jedyny taki moment w czasie całego wyścigu, że żałuję, że nie jechałam jednak szybciej – wieś, nawet po ciemku, robi na mnie oszałamiające wrażenie: drewniane domy, jakby żywcem przeniesione ze skansenu, cerkiew, kwiaty w ogrodach i dudniąca muzyka w tle. Za wsią zwijam się w kłębek pod przydrożnym krzyżem i zasypiam niepokojona jedynie szelestem folii NRC w królewskim kolorze złota. Ostatnia rzecz, jaką zauważam przed snem, to gwiazdy blaknące, gdy zza horyzontu wyłania się połówka złotego od mojej folii księżyca. 

 

Beskid Sądecki, Pieniny i widok na Tatry

Trzeci dzień jest jak sen. Budzik nastawiony na czwartą rano odzywa się w śpiworze i wyłączam go po drugim sygnale – to nie udaje mi się nawet w najbardziej zapracowany dzień roboczy. Jest sobota. W nocy ładuję Wahoo, mając nadzieję, że powerbanka starczy jeszcze nad ranem na telefon. Nie starcza. 27% baterii szybko ucieka. Włączam tryb samolotowy, by zostawić sobie możliwość kontaktu na czas absolutnego pogotowia i spakowana, przebrana w drugi zestaw ciuchów, ruszam z zamiarem dotarcia do mety pod koniec dnia.

 

Las jest wciąż jeszcze mroczny, moja czołowa lampka przyciąga ciekawskie oczka zwierzątek pochowanych w lesie. Wszystkie te wgapione we mnie okrągłe podwójne żaróweczki powodują gęsią skórkę na całym ciele i delikatne mrowienie w łydkach – adrenalina, pierwotny instynkt, gadzi mózg gotuje ciało do ucieczki. To dziwne uczucie, kiedy wiesz, że lampki będą coraz mniej potrzebne – inaczej niż o zmierzchu. Fajne uczucie…

 

Boli mnie kolano, które ma do tego prawo, bo w końcu od grudnia pobolewa za każdym razem, gdy wsiadam na rower i dziwnie boli druga noga – jakby uderzona, choć nic takiego nie miało miejsca. O 5:45 jestem w Wysowej, burczy mi w brzuchu, napycham sobie usta żelkami Haribo i przejeżdżam przez pustą zupełnie miejscowość, spotkawszy jednego mieszkańca, jadącego gdzieś nieśpiesznie na rowerze. Wszystko zamknięte. 

 

Podjazd w Ropkach mnie zabija. Rozglądam się, czy nikt tego nie widzi i schodzę z roweru na ostatnich metrach asfaltowej ścianki. Za mną góry rozświetlone są miedzianymi odblaskami niskiego słońca. Dziś czekają mnie interwałowe podchody aż do Krynicy-Zdroju, a później trzy podjazdy monumenty: pod Wierchomlę, Radziejową i Osturnię na Słowacji. Trzech ostatnich podjazdów na drodze do schroniska na Głodówce nie liczę. To już będzie prawie jak z górki, mimo że każdy z nich ma jednak kilka kilometrów długości. 

 

Jest przyjemnie i pusto, nietrudne góry, czasem zjazd do wsi. Wszędzie pytam mieszkańców o sklep, bo głód zaczyna mi doskwierać, a głód na takim wyścigu nie jest pożądanym elementem. W końcu znajduję coś otwartego: tam Marcin Bushcraftowy Surowiec już zaopatruje się w swoje śniadanie. Z zakupami siadam na betonowych schodach i próbuję zdiagnozować ból w prawej goleni, który czasem potrafi być tak dotkliwy, jakby ktoś walił w moją piszczel sztachetą od płotu. Jakiś wiejski piesek patrzy z zazdrością na pasztet, którym faszeruję słodkiego rogalika, dzielę się z nim, a on delikatnie bierze ząbkami plastikowy pojemniczek i odsuwa się na bezpieczną odległość, by wylizać resztki. Wyścig jak nie wyścig! Kto karmi psy na wyścigach?!

 

Krynica przypomina mi Zakopane, co sprawia, że nerwowo na nią reaguję. W mieście jest już sporo ludzi, gdyż przejazd przez góry zajął mi cały poranek. Pod dworcem wpadam w tak potworną dziurę w asfalcie, że przez parę następnych kilometrów bolą mnie ręce, co nie przytrafiło mi się nawet w górach! Trasa biegnie wygodną ścieżką rowerową wzdłuż Kryniczanki. Ciągle w dół. Słyszę monotonny szum moich przełajowych opon pracujących na nawierzchni – dźwięk wolności, to znaczy dźwięk braku szybkości. W miejscowości Muszyna tankuję Muszyniankę prosto z kranu i jadę dalej. 

 

Podjazd pod Wierchomlę zaczyna się niewinnie – asfaltem, następnie jest szutrówką biegnącą wzdłuż strumienia, w którym moczę sobie głowę, a później to już trochę mam go dość. Nie jest jednak długi, a jego szczyt wieńczy urocze drewniane schronisko, w którym kulturalnie korzystam z toalety i lustra. Po raz pierwszy od dwóch dni widzę swoją twarz – nawet nie jest szczególnie spalona słońcem, tylko piegi zrobiły się wyraźniejsze. 

 

Przejazd przez Piwniczną nie budzi już takiej irytacji jak pasaż przez Krynicę. Co chwilę klikam i przełączam ekrany na Wahoo w oczekiwaniu na największą masakrę tego dnia – podjazd pod Radziejową. Na profilu całego PGR ten podjazd wygląda jak tygrysi kieł wśród kocich ząbków – podjazd potwór. W mojej głowie tli się jeszcze nadzieja, że będzie wiódł asfaltem. Na próżno! Podjazd jest stromy. Czasem mam ochotę sprawdzić, ile to procent, ale szkoda mi energii na podnoszenie ręki znad kierownicy i klikanie w Wahoo. Uparcie pedałuję.

 

Czasem, korzystając z cienia, przystaję, żeby dać nogom odpocząć; widać wtedy jak na udach kurczy się skóra. Mam już prawie 500 kilometrów w nogach, znów odzywa się prawa piszczel, która zaczyna mnie bardzo niepokoić. Gdzieś resztki baterii i resztki zasięgu pozwalają mi potwierdzić, że wciąż jestem pierwsza. Nie wiem, czy mam siłę uciekać. Jadę najszybciej, jak umiem, najszybciej jak można na 550 kilometrach. Po około 23 kilometrach w końcu docieram do szczytu podjazdu. Teraz czeka mnie zjazd do Szczawnicy, przejazd zatłoczonym słowackim szlakiem do Czerwonego Klasztoru, szybki transfer do Niedzicy i ostatni długi podjazd tego dnia – najdłuższa wieś na Słowacji – Osturnia

 

W Szczawnicy dołącza do mnie zagubiony Marcin, którego Garmin wyprowadził w maliny. Kolejne kilometry jedziemy razem. Moje zmęczenie się kumuluje, zaczynam czuć otarcia i miałabym już ochotę zamienić siodełko na jakiś leżak albo chociaż krzesło z oparciem. Osturnia jest śliczna, drewniane domki z fugami pomalowanymi ultramaryną. Zanim do niej dotrzemy, jedziemy lekko nachyloną drogą, mając wiatr w twarz i słońce oparte na plecach – kolejny dzień upału. Nie widać jeszcze Tatr, one pojawią się pod koniec wspinaczki – sine, groźne, zachmurzone, monumentalne! Gapię się na nie na ostatnich kilometrach, próbując się zorientować, gdzie wyjedziemy. Za chwilę poznaję drogę Łysa Polana–Zdiar, tę drogę znają wszyscy, którzy jechali rundę wokół Tatr. „Jestem w domu” – myślę. „Jeszcze kawałek, Anka”. 

 

Wkładam do ust ostatnie Haribo, biorę łyk wody i puszczam się w dół. Trzy podjazdy i meta. Obracam się jeszcze, nie wiem, po co, nikt mnie przecież nie goni. Ostatnie kilometry jadę już jak w transie, jak koń wracający sam do domu. Na Głodówce słyszę z tarasu nad sobą wiwaty i brawa. Chyba to wygrałam. Na przełajówce! 

 

Dzień pierwszy: 192 km, 3820 m w górę, 12 godz. jazdy
Dzień drugi: 180 km, 3215 m w górę, 12 godz. jazdy
Dzień trzeci: 178 km, 3260 m w górę, 12 godz. jazdy
Finisz po 58 godz. 14 minutach, 38. miejsce open, 1. miejsce wśród kobiet
Dzień czwarty: hamak. 

 

Przypisy