Great Lakes Gravel

Przygoda Turystyka

Już po równonocy jesiennej i dzień na północy jest już kilka minut krótszy niż u nas na południu. Wschód i zachód słońca dzieli mniej niż 12 godzin. Światło pojawia się późno i znika wcześnie. Tak wcześnie, że jeszcze wcale nie chce Ci się spać, jeszcze masz ochotę jechać. No bo co to jest 200 km, gdy drogi są doskonałe, a teren nietrudny? Po takich drogach masz ochotę jechać bez końca!

 

"Drogi może i dobre, ale co, jakby Pani wyszła wilczyca z młodymi?” – pyta gospodyni. „Dużo tu macie wilków?” – zagaduję. „No, trochę jest. I łosie są. Ale bierzcie też chleb, nie same jajka, chleb jest od nas, z wioski, ze sklepu, dobry”. Pałaszujemy jajecznicę, którą Wojtek przygotowuje w kuchni gospodarzy z jajek, które od nich właśnie kupiliśmy. Złotówka za pyszne, gęste, żółciutkie jajko! Dostajemy małżeńskie łóżko, które oddaję Wojtkowi, a sama zwijam się w śpiworze na stosie rezerwowych supermiękkich materacy pod ścianą – księżniczka na ziarnku grochu. Nie mam nawet w czym spać, bo w wieczór przed wyścigiem wyrzucam z bagażu wszystkie zbędne ciuchy. O czymś jeszcze gadamy, pewnie o rowerach, tak jak przez cały poprzedni dzień w samochodzie, ale sen przychodzi bardzo szybko.

 

 

 

 

 

 

Rano, już zupełnie bez pośpiechu, pakujemy graty na rowery, jest kilka minut po szóstej i na tyle jasno, że lampki włączymy tylko dla bezpieczeństwa. Gospodarz siedzi przed domem i dopala papierosa. „Jechaliście od Gołdapi, przez Puszczę, obok Ruskich? Raz tu u nas byli Francuzi na plenerowym weselu. Tak popili, że łazili po lesie i do Ruskich aż doszli, a ci na nich z karabinami!” – gospodarz trzęsie się w swoim nieco charczącym śmiechu.

 

Dzień wcześniej ciemności dopadają nas zaraz za Gołdapią. Jedziemy większą grupą, najpierw polami, potem zaczyna się las – Puszcza Romincka. 

 

 


 

 

Nie wiem, dlaczego tak grzejemy, przecież chwilę wcześniej podjęliśmy decyzję o noclegu i właściwie teraz moglibyśmy już pykać sobie pomalutku prosto do łóżek. Robimy to chyba z przyzwyczajenia. W takim wyścigu jak Great Lakes Gravel, jeśli nie jedziesz non stop, przegrywasz, zapominasz o pudle, ponieważ w czasie, kiedy Ty odbijasz z trasy do kwatery, ściągasz ciuchy, bierzesz prysznic, jesz jajecznicę i wreszcie mościsz się w łóżku, inni jadą, budują przewagę i uciekają. Wyścig jest na tyle krótki, że nie będzie już drugiej nocy, w którą ci, którzy nie spali pierwszej nocy, padną ze zmęczenia szybciej, a Ty nadgonisz. Kiedy zbliżać się będzie druga noc, zwycięzcy będą już dawno na mecie.

Nocleg w łóżku to zgoda na potraktowanie wyścigu jak wycieczki, to decyzja wymagająca konsekwencji – nie można tylko trochę tego postanowić, trzeba być na taką decyzję gotowym, wiedzieć, że właśnie odpuściło się walkę. My kolektywnie ją odpuściliśmy, stawiając kolektyw ponad ambicje.

 


 



Do Wilim mamy ponad 500 kilometrów. Daleko i zupełnie niezgodnie z zasadą, że długość wyścigu powinna być większa niż długość drogi na niego (oczywiście nie istnieje taka zasada, więc luz!). Ruszamy rano dzień przed wyścigiem, by na miejscu mieć czas na zapisy i kontakty towarzyskie. W "Gościńcu Pod Dębem" pałaszujemy przydziałowy obiad – warzywne leczo z ryżem, które ja dojadam jeszcze schabowym z ziemniakami. Wieczorem drepcząc nad łóżkiem, na którym leżą porozwalane ciuchy i graty, nad którymi dumam, czy będą mi potrzebne, dopijam drugie tego dnia piwo.

 

Start mamy o 7:15 – warto choć trochę się wyspać. Całą noc śpi z nami kempingowy kot, który wieczorem pojawił się znikąd i zadomowił się w naszej budzie w ciągu 15 minut. Rano budzik, mycie zębów, śniadanie zjedzone na łóżku i wyjazd na start. Już ten pierwszy kilometr mówi, co to będzie za wyścig: mgły ścielą się na łąkach, jezioro obok jest spokojne, jedziemy twardą gruntową drogą, której używają również samochody (to zwykła droga, tylko nie ma na niej asfaltu), jest chłodno, ale przyjemnie, a rower jedzie po tej nawierzchni jak nakręcony!

 

Na miejscu startu jest już pełno ludzi. Startujemy w grupach co pięć minut (procedura antycovidowa) i udaje się jeszcze pogadać ze znajomymi. Dostajemy trackery GPS i start! Bez wystrzału z pistoletu, bez wielkiej pompy, pięć minut po nas wystartują kolejni, i kolejni, a przed nami jest już całkiem spora grupa! Akurat na GLG nie opłaca się wysypiać – traci się jasność, która od szóstej rano „nadaje się” już do jeżdżenia.

 

 


Jak to się dzieje, że w kalendarzu pojawia się wyścig, zresztą pojawia się ich sporo – każdego sezonu kiełkuje wśród starszych wyścigów jakaś nowinka czy dwie i jeden z nich niknie niezauważony, a inny urasta do rangi kultowego, zanim się w ogóle odbędzie? Na Great Lakes Gravel lista uczestników zapełniła się w mgnieniu oka, opłaty startowe spływały momentalnie, a lista rezerwowa wrzała, gdy tylko zwolniło się miejsce. Każdy chciał tam być! Dlaczego?

 

 


 

 


Ten wyścig żył, zanim jeszcze się odbył. Miał swoją stronę, grupę dyskusyjną, mailingi z wyczerpującymi informacjami, tu ktoś meldował, że trasa w jakimś miejscu wymaga sprawdzenia, bo wydaje się nieprzejezdna, gdzie indziej ktoś pytał o opony, strategię. GLG miało idealną długość, by potraktować go jak wyścig ultra (czyli nie dla każdego), a jednocześnie nie był w żadnym miejscu przesadnie trudny (czyli był praktycznie dla wszystkich). Jedynym punktem, który wymagał zejścia z roweru, była kładka dla pieszych w Mikołajkach – schody były nie do pokonania w siodle!

 

 

 

 

Great Lakes Gravel to 480 kilometrów idealnych szutrowych dróg, bruków i wąskich nieuczęszczanych asfaltów, pociągniętych wśród sięgających horyzontu fal zielonego terenu, między którymi od czasu do czasu tkwi mała pruska wioska z domkami o dwuspadowych dachach pokrytych pomarańczową dachówką.

 

„Jakim cudem udało Wam się znaleźć te wszystkie drogi?” – pytam już po wyścigu Pawła Kuflikowskiego, jednego z organizatorów. „Filip (Raczkowski) je znalazł, bo Filip jest stąd”. To trochę wyjaśnia, jednak zagęszczenie, jakość, szerokość i zasięgi szutrówek w tym rejonie to dla mnie absolutny kosmos. Inaczej mówiąc: nie spodziewałam się, że gdziekolwiek można jeszcze trafić na tak dobrze utrzymaną sieć nieasfaltowych dróg, które autentycznie służą przemieszczaniu się, a nie tylko dojechaniu do posesji. To gravelowe niebo, gdyż te drogi są doskonałe!

Nie są to żadne nowo wybudowane, wysypane tłuczniem z kamieniołomu koszmary rowerzystów – to gładkie dukty, którym lokalnie trochę zaszkodził ruch samochodowy i na których czasem pojawia się charakterystyczna tarka, podobna do tej, jaka pojawia się na trailach, gdy przed zakrętem czy przeszkodą riderzy za dużo hamują. Momentami mamy prędkość powyżej 35 km/h i wcale nie wykonujemy przy tym nadludzkiego wysiłku – nasze opony naprawdę kochają tę nawierzchnię! 

 

 


 

 

Śmieją się nam nasze śląskie gęby, gdy suniemy przez zalane delikatną mgłą pagórki. Utrzymujemy zastraszająco wysokie tempo i nie mam pewności, czy nie odpadnę od chłopaków po pierwszych pięćdziesięciu kilometrach, ale nawierzchnia i nachylenie tak bardzo sprzyja jeździe, że trudno składać podania o spowolnienie. Jedźmy! Będzie, co ma być!

 

W miarę przybywania dnia robi się coraz cieplej i mgły się rozpraszają. Jeszcze tydzień przed wyścigiem prognozy pogody były słabe – wrześniowi zwykle brakuje stabilizacji – nie potrafi się zdecydować, czy chce być jeszcze latem, czy już jednak jesienią. Z Wilim trasa biegnie trochę na północ przez Warmię, a później odbija na wschód. Poruszamy się zgodnie z ruchem wskazówek zegara i w czasie całego wyścigu pokonamy fragmenty Warmii, Suwalszczyzny i Mazur, z czego najbardziej monotonnym fragmentem będzie jazda przez tereny za Oleckiem – tam teren będzie najbardziej płaski (co nie znaczy, że równy). 
 

 

 

 

Pierwszy przystanek robimy pod wiejskim sklepem, w którym sprzedawczyni na pytanie o Coca-Colę rozkłada bezradnie ręce: spóźniliśmy się. Łapię jeszcze ostatni mały jogurt mrugający do mnie oczkiem z lodówki na napoje. W bidonach ląduje Pepsi i mineralna. Chłopaki pożerają chipsy (Nigdy tego nie próbowałam. Może to skuteczny posiłek), ja jem swoje bułki z serem halloumi i ruszamy dalej. Po posiłku wpadamy na pierwsze bruki, które nie są zrobione z granitowej kostki (och, to byłoby marzenie!), ale z okrąglaków pieszczotliwie wypolerowanych przez lądolód skandynawski (dzięki, stary, naprawdę nie trzeba było) i pewnie każdy uczestnik na tych fragmentach użył sporo słów z czarnych stron swojego słownika.

 

I tak, jeśli na szutrowe mazurskie drogi dobrze jest użyć tłoka pompki jeszcze parę razy więcej niż zwykle, na tych fragmentach stanowczo pomaga niskie ciśnienie – mniej cierpią dłonie, tyłek, ramiona… wszystko. A na 480 kilometrach malutkie otarcia i uderzenia się kumulują i przestają być małe i niebolesne. Bolą dłonie i boli tyłek (potłuczony i obtarty), ciało narażone na takie obciążenia traci świeżość, a brak świeżości oznacza brak szybkości.

Dopiero gdy drugiego dnia, gdzieś przed Mikołajkami, prawie płacząc już z bólu po jakimś granitowym koszmarze, ułożonym przez brukarza sadystę, spuszczam powietrze z opon, wszystko nagle się odwraca i nabieram prędkości i na twarzy znów pojawia się grymas uśmiechu. Dobór ciśnienia w oponach to element techniki jazdy (frajerko), a uśmiech to sprytny sposób, by oszukać głowę, gdy jest źle. 

 

 

 


Za Mikołajkami zaczyna kropić. Mam też nieodparte wrażenie, że fontanna z rybą na rynku zmieniła się w przerwie między moimi odwiedzinami miasta. Niby lepsza, ale jakaś gorsza. Z taką myślą opuszczam miasto, które zawsze wyzwalało we mnie jakąś irytację: kiedy wpływa się tam żaglówką od strony Śniardw i Bełdan, widać starą harmonijną pruską architekturę upstrzoną „nowym”. To mnie raziło nawet wtedy, gdy byłam nieświadomym historycznych zawirowań dzieckiem. Marina w Mikołajkach jest teraz nowa, drewniana, niesamowicie przyjemna, aż chce się tam położyć na ciepłych od słońca deskach (jak na decku drewnianej żaglówki), ale patrzeć jednocześnie na stragany pełne chińskiego badziewia – nie zniosę!

 

 

 

 


Wiszą nad nami ciężkie chmury, z których co chwilę kapie drobny deszcz. To jeszcze nie ulewa, ale znamy prognozy – w końcu nas dopadnie. Od mety dzieli nas 60 kilometrów, a teren znów zaczyna się robić mocno pofałdowany. Dodatkowo właśnie zaszło słońce. Pierwszy akumulator w mojej lampce pada dokładnie w chwili, gdy wyszarpuję z torby przeciwdeszczową kurtkę. Leje. Lampa z nowym akumulatorem pięknie oświetla strugi deszczu i skrzące się od wody trzciny i liście krzaków przy jakimś rowie melioracyjnym (A może to rzeczka? W zalanych wodą okularach niewiele widzę).

 

„Włamujemy” się na posesję, która wyrasta nagle przed nami w ciemnościach i kulimy się pod szerokim okapem drewnianego dachu. Ubieramy się trochę cieplej, pozdrawiamy gospodarzy, którzy zainteresowani przyszli sprawdzić ktośmy. Po 20, może 30 minutach, w czasie których wykorzystujemy pełny zasięg Internetu (który na tej trasie rzadko ginie do zera) i przejrzeniu zasobów sieci, przedyskutowaniu strategii, ruszamy dalej. Deszcz opuści nas dopiero po kolacji na mrągowskim Orlenie. 

 


 

 

Mrągowo to najlepsza część „wycieczki”. Tuż przed miastem trasa prowadzi singlami, które rozmokłe od deszczu trochę nas ożywiły. Jest błoto, jest zabawa! Niektóre z tych miejsc teraz, w ciemnościach, wyglądają na niepodjeżdżalne w przeciwnym kierunku. Dopadamy w końcu deptak wzdłuż jeziora, Mrągowo skrzy się po drugiej stronie, Wojtek potrzebuje przerwy, żeby usunąć drobną usterkę, która pojawiła się po ostatnim fragmencie, siadamy więc pod jakąś drewnianą budką, która latem pewnie serwuje turystom lody czy frytki i wtedy się zaczyna: fajerwerki. Mrągowo coś ewidentnie świętuje, bo w powietrze lecą tysiące złotych w prochu strzelniczym, który rozbłyskuje po drugiej stronie jeziora. „Happy New Year” – krzyczymy do siebie, huk i deszcz zagłusza nasze wrzaski, ale wokół jest tak pusto, że i tak pewnie nikt nas nie słyszy.

 

Od tamtego czasu jedziemy już trochę jak we śnie. Jemy ciepłą kolację na stacji benzynowej, znów z kimś gadamy i śmiejemy się z opowiadanych sobie nawzajem historyjek, wnętrze stacji schłodzone do granic możliwości przez sprawną klimatyzację, wcale nie jest przyjemne i ponowne powitanie z zapiaszczonymi rowerami na zewnątrz jest nad wyraz radosne. Za Mrągowem jest parę długich podjazdów, ale mamy informację od jadących przed nami kolegów, że do mety, poza paroma wyjątkami, polecimy prawie 30 km asfaltem. 

 

 

 

 


W noc przed wyścigiem, w lesie słychać ryczące na rykowisku jelenie. Dźwięk jest demoniczny, przerażający. W czasie całego wyścigu nie słyszymy ich ani razu. Teraz za to przy drodze pojawiają się oczy. Gapią się chwilę, a potem czmychają w zarośla, za oczami podąża chude ciało i ogon – lisy. Jest ich mnóstwo. W całym życiu nie widziałam tyle lisów, co tam w ciągu godziny. 

 


Do mety zostało pół kilometra. Wahoo wie: na jego wyświetlaczu już pojawiła się mała kraciasta ikona w kształcie flagi. Parę obrotów korbami i będzie jedzenie i piwo, a potem łóżko. Ostatnie 40 kilometrów trasy jechało się tak dobrze, że szkoda kończyć. Dzwon Wojtka na korzeniach przypomina starą zasadę, że najwięcej wypadków na drogach zdarza się pod domem, gdy jest się myślami już w ciepłym wnętrzu i spada czujność.

 

 

 

 

Meta nie huczy, jest cicha, ktoś nas wita, odcina nasze trackery, zapisuje coś w komputerze i tyle. Koniec. Przejechaliśmy to. Kwintesencja gravelowej jazdy, za którą dostaje się jeszcze pamiątkę w postaci naszywki oprawionej w ramkę (pisząc to, mam ją na oku, stoi na półce w mojej pracowni) i koszulki, w której aż chce się pokazać wszystkim kolegom. Leżąc już w hotelowym łóżku, mam jedną kołaczącą w głowie myśl: Nie spieprzcie tej imprezy, Panowie, bo poprawić ją będzie już trudno!  

 

 

 


 
Informacji o edycji 2021 szukajcie na stronie https://greatlakes.gravel.love

A jeśli zapragniecie się zapisać, szykujcie wszystkie swoje supermoce - główna lista zamknęła się w ciągu godziny od uruchomienia zapisów. 400 miejsc poszło jak świeże bułki. 

 

Przypisy