Oglądając zmagania zawodowych kolarzy podczas wyścigu Tour de France, każdy zapalony miłośnik dwóch kółek marzy o tym samym. Choć raz pojechać tymi serpentynami. Być tam, gdzie jechali najlepsi z najlepszych. Być jak Nibali czy Rafał Majka. To było też nasze marzenie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Pomysł zakiełkował w naszych głowach i nie udało się go niczym przebić. Dwa tygodnie po ślubie ruszyliśmy na przygodę życia.
Dwutygodniową wyprawę zaczęliśmy we Włoszech w Turynie. Pierwsze przełęcze czekały na nas już drugiego dnia wyprawy. Przed wyjazdem zaplanowaliśmy, że będziemy wstawać wcześnie rano, aby jak najwcześniej pokonywać długie podjazdy. Mozolne podjeżdżanie w największym upale nie byłoby dobrym pomysłem. Zazwyczaj udawało nam się pokonać podjazd do godziny 12 i później cieszyliśmy się ze zjazdu. W sumie podjechaliśmy pod 8 dużych przełęczy:
- Moncenisio,
- Col du Mont-Cenis,
- Col du Telegraphe,
- Col du Galibier,
- Col d’Izoard,
- Col de Vars,
- Col de la Bonette,
- oraz Colle dell'Agnello.
Codziennie robiliśmy około 1200 metrów przewyższeń, wykręciliśmy około 1000 km przez 15 dni. Zmagaliśmy się z kryzysami, upałem i dziwnie otwartymi sklepami we Francji.
Moncenisio – 1442 m n.p.m.
Podjazd pod Moncenisio ma długość 13,3 km, ze średnim nachyleniem 6,8%, znajduje się na wysokości 1442 metrów nad poziomem morza. Była to nasza pierwsza wspinaczka. Przez rok zapomnieliśmy, jak ciężko podjeżdża się z sakwami. Zawsze musi minąć trochę czasu, aż nogi przyzwyczają się do kręcenia na najniższych przełożeniach. Podjazd głównie prowadzi przez las, mieliśmy szczęście spotkać na naszej drodze kozicę górską.
Uśmiechy nie znikały nam z twarz, choć pot zalewał oczy. Niektóre zakręty były dosyć strome i musieliśmy mocniej naciskać na pedały. Gdy pokonaliśmy ostatni zakręt, napełniliśmy bidony w źródełku z woda pitną, zjechaliśmy nad przepiękne leśne jezioro - Lago Grande. Jest to naturalne jezioro alpejskie, otoczone ciszą.
Col du Mont-Cenis - wysokość 2083 m n.p.m.
Drugi podjazd zaczynał się w środku zjazdu z Moncenisio. Ruch samochodowy był na nim o wiele większy niż na wcześniejszej przełęczy. Jednak kierowcy omijali nas drugim pasem, nie tak jak w Polsce na kilka centymetrów. Przełęcz ma wysokość 2083 m n.p.m o średnim nachyleniu 6%. Początek podjazdu to długie proste, ale gdy naszym oczom ukazały się serpentyny wijące się po zboczu góry, jechało się jakoś łatwiej. Zakręty zdecydowanie ułatwiały nam podjeżdżanie. Na jednym z nich ustawiono tabliczkę informującą, że przekroczyliśmy granicę włosko-francuską. Byliśmy we Francji! Mijaliśmy tak dużo rowerzystów, że znudziło nam się machanie do nich :)
Po sekcji serpentyn przed nami pojawiło się jezioro. Lac du Mont-Cenis – jezioro zaporowe. Kolor wody zrobił na nasz duże wrażenie. Na ławeczkach z widokiem na jezioro zjedliśmy wyprawowy obiad - makaron z sosem. :)
Col du Telegraphe - 1566 m.n.p.m.
Jedna z przełęczy na drodze „Wielkich Alp” – Route des Grandes Alpes. Col du Telegraphe to był taki nasz wstęp do konkretnych podjazdów ma 11,8 km długości o średnim nachyleniu 7,1%. Szczyt wzniesienia znajduje się na wysokości 1566 m n.p.m. Dużo osób przełęcz Col du Telegraphe traktuje jako prolog do właściwej wspinaczki pod Col de Galibier. Dla nas z sakwami było to zdecydowanie nie do wykonania. Podjazd znajduje się w lesie, co ułatwia wspinaczkę, jednak trzeba liczyć się z tym, że drzewa zasłaniają widoki. Czuć tam było już mocno rowerowy klimat, rowerzystów więcej niż samochodów.
Col du Galibier - 2642 m n.p.m.
Wspinaczkę zaczęliśmy z przepięknego miasteczka, które żyło Tour de France. Valloire. Sklepy rowerowe, sklepy pamiątkowe z rowerowymi gadżetami, wielki telebim na rynku do oglądania transmisji z Le Tour. Na kempingu każdy rowerzysta miał 50% zniżki. A podjazd… Podobno to takie francuskie Stelvio. Bardzo dużym plusem okazał się brak samochodów na serpentynach. Pojazdy takie jak motocykle i samochody były zatrzymywane przed serpentynami i mogły zacząć wjeżdżać dopiero o godzinie 12. Nigdy nie widziałam tylu rowerzystów. W każdym wieku. Każdy miał podobne marzenie do nas - być na najsłynniejszym podjeździe Tour de France. Podjazd pod Col du Galibier ma 17 km długości, o średnim nachyleniu 6,9%. Szczyt wzniesienia znajduje się na wysokości 2642 metrów nad poziomem morza.
Col d’Izoard - 2363 m n.p.m
Przełęcz ta pojawia się regularnie na wyścigu kolarskim Tour de France. Jest jedną z najwyższych przejezdnych przełęczy alpejskich. Był to nasz piąty duży podjazd na wyprawie. Przez moje liczne kryzysy w trakcie wspinaczki i niesamowity upał (mimo wczesnych godzin droga na szczyt), Col d’Izoard wpisała się na listę najtrudniejszych przełęczy w moim życiu. Droga na Col d’Izoard z Briancon ma 14 km długości o średnim nachyleniu 7,1%. Szczyt wzniesienia znajduje się na wysokości 2363 metrów nad poziomem morza.
Col de Vars - 2109 m n.p.m.
Podjazd zaczynał się w Gulliestre, przepięknym francuskim miasteczku, w którym nocowaliśmy na kempingu. Była to piękna, ale długa wspinaczka, trochę inna od wcześniejszych. Droga na początku wiła się serpentynami po zboczu góry, trawersowała, trochę kluczyła po lesie, mogliśmy zwiedzić kilka mniejszych miasteczek, uzupełnić wodę w źródłach z wodą pitną. Średnie nachylenie podjazdu wynosiło 5%, ścianki 7% przeplatały się z płaskimi fragmentami trasy. Końcówka podjazdu, która zaczyna się w miasteczku Les Claux, jest mniej wymagająca, ale bardziej uciążliwa. Kończą się serpentyny i na szczyt (2109 m n.p.m.) prowadzi długa prosta. Zjazd z Col de Vars był zdecydowanie przyjemniejszy.
Col de la Bonette - 2802 m n.p.m.
Od początku wyprawy Przemek straszył mnie Col de la Bonette. To był zdecydowanie najdłuższy i najbardziej wymagający podjazd, jakim do tej pory jechaliśmy. Jego długość wynosi 23 kilometry. Ale sceneria była też najpiękniejsza. W takich miejscach kryzys nie ma szans, bo wcale nie chciałam być jak najszybciej na szczycie. Nie mogłam napatrzeć się na skały. Wypatrywałam w trawie świstaków. Czasami za zakrętem pojawiała się ściana tak stroma, że miałam wrażenie jakby dalej kończył się świat.
Minęliśmy przepiękne jezioro - Lac des Eissaupres. Mijało nas wielu rowerzystów, wcale mnie to nie dziwiło. Każdy chciał zmierzyć się z tym szczytem i ze swoimi słabościami. Nazywam to przełęczoholizmem – im dłużej podjeżdżasz, tym ciągle chcesz więcej. Najgorszy moment podjazdu to droga na 2 kilometry przed szczytem, krajobraz zmienił się na bardziej księżycowy, a średnie nachylenie wynosiło 10%. Ciężko było pokonać ten fragment drogi z sakwami, myślałam, że nie dam rady. Ale – UDAŁO SIĘ. Wjechaliśmy na szczyt - 2802 m n.p.m. Okazało się, że zjazd był trudniejszy, bo na asfalcie leżały drobne odłamki skał.
Colle dell'Agnello - 2744 m n.p.m.
Ostatni podjazd wyprawy. Smutno było nam kończyć wyprawę, ale tęskniliśmy już za domem. Podobno każdy podróżnik zmaga się z takimi dylematami. Colle dell’Agnello ma 20 km podjazdu. Zatrzymaliśmy się na kempingu w Pierre Grosse (na około 8 kilometrze podjazdu), żeby następnego dnia rano podjechać na szczyt. Średnie nachylenie na Colle dell’Agnello to 6%, a szczyt znajduje się na wysokości 2744 metrów nad poziomem morza.
Dolina, którą jechaliśmy, była bardzo malownicza, przez większą część drogi towarzyszył nam strumyk. Po alpejskich łąkach buszowały świstaki, zdradzając się charakterystycznym nawoływaniem. Naliczyliśmy ich około 20 podczas podjeżdżania. Piękne wapienne skały przypominały nam trochę Dolomity. Na szczycie przejechaliśmy granicę francusko-włoską. W ciszy podziwialiśmy roztaczająca się przed nami panoramę. Warto było tyle kręcić nogami. Żal nam było zjeżdżać i kierować się na miejsce, skąd miał nas zabrać bus. Nasze Tour de France dobiegło końca.