Mam na imię Marcel, mam 16 lat. U progu lata postanowiłem, że zamiast przesiedzieć wakacje przed komputerem, wyruszę na wyprawę rowerową. Do wspólnej podróży zaprosiłem Macieja Pastwę, przyjaciela mojej rodziny, który ma za sobą dziesiątki podróży po wszystkich kontynentach. Palcem po mapie - a ściślej: myszką na ekranie - zaplanowałem ambitną trasę. Naszym celem było 7 stolic północnej Europy: Wilno, Ryga, Tallinn, Helsinki, Sztokholm, Oslo i Kopenhaga, na dość już wiekowych, turystycznych rowerach, w dodatku bez wcześnejszego treningu. Nikt nie wierzył, że damy radę to zrobić - nawet my!
Po kilku dniach przygotowań - błyskawiczny przegląd i odświeżenie rowerów (dzięki dla chłopaków z Bike Park'u! w Poznaniu!), zakupy, pakowanie - 27 maja wystartowaliśmy ze Świnoujścia. Na rozruch przemierzyliśmy polskie wybrzeże piękną, ikoniczną R10-tką. Cały czas towarzyszyło nam bezchmurne niebo i upały. Niestety gorzej trafiliśmy z wiatrem - przez cały czas mocno wiał nam w twarz, więc pokonanie trasy wymagało sporej determinacji. Nie była to jedyna przeszkoda - w Klukach, przed Łebą, zapomnieliśmy o bagnach, przed którymi ostrzegali nas napotkani rowerzyści. Efekt: zamiast jazdy było przedzieranie się przez błoto, a potem udręka przez piach i kocie łby. Też fajna przygoda!
Przez Hel dotarliśmy do Trójmiasta, dokładnie wtedy, gdy odbywał się tam doroczny Wielki Przejazd Rowerowy. Na finale imprezy organizatorzy zaprosili nas na scenę, byśmy opowiedzieli o naszej podróży. Oklaski, jakie dostaliśmy od tysięcy zgromadzonych cyklistów, dodały nam skrzydeł - ze świeżą energią wyruszyliśmy przez Mierzeję Wiślaną na Warmię i Mazury. Tu już nie trzymaliśmy się wytyczonych szlaków, lecz wybieraliśmy na bieżąco własne trasy, drogami rowerowymi lub mało uczęszczanymi samochodowymi. Co prawda przejechaliśmy kilkanaście kilometrów Green Velo, lecz szutrowa nawierzchnia i strome podjazdy zniechęciły nas do jazdy tym szlakiem - może dlatego, że chcieliśmy jak najprędzej dotrzeć do Wilna, pierwszej stolicy na naszej trasie.
Granicę polsko-litewską przekroczyliśmy, przedzierając się nieutwardzonymi drogami przez gęste lasy. Jeszcze w Polsce zepsuła się pogoda - jechaliśmy w deszczu pod szaroburym niebem. Dróg rowerowych na Litwie nie było wcale. Kraj przypominał wschodnią Polskę sprzed 30 lat - tak przynajmniej mówił Maciej, gdyż ja tych czasów przecież nie mogę pamiętać - ale Litwa zauroczyła nas naturą, ciekawymi rzeźbami w wioskach i sympatycznymi ludźmi. Przed Wilnem wróciło do nas słońce. W stolicy zatrzymaliśmy się na 4 dni, aby ją porządnie zwiedzić - no i przy okazji odpocząć. Za nami było już ponad 1000 km, często pod wiatr i po pagórkach - to całkiem sporo jak na siły dwóch zapaleńców, którzy porwali się z motyką na słońce i postanowili okrążyć Bałtyk bez wcześniejszego treningu. Ale forma rosła z dnia na dzień - w trasie organizm się przyzwyczaja do wysiłku i coraz lepiej znosi obciążenia.
W Wilnie i innych miastach Litwy trafiają się ścieżki rowerowe w centrum, ale generalnie infrastruktura rowerowa jest uboga. Rowerów w mieście też nie ma zbyt wiele. Jeszcze gorzej było w Rydze, gdzie na rowerach poruszają się głównie kurierzy rozwożący jedzenie. W porównaniu choćby z naszą Warszawą, Wilno i Ryga to stolice niemal kameralne, lecz z pewnością warte zwiedzenia; żaden turysta nie będzie tu narzekał na nudę.
Na trasie przez Łotwę na naszych licznikach wyświetliło się 2000 km. Droga do Rygi była dość uciążliwa przez bardzo silny wiatr na otwartych przestrzeniach. W Estonii się to nie zmieniło - zmagania z wiatrem towarzyszyły nam aż do Tallinna. Tu dróg rowerowych było już znacznie więcej. Czuć było też prawdziwie nadmorską atmosferę tego miasta - położenie Tallinna jest wspaniale wykorzystane, wzdłuż brzegu prowadzą spacerowe bulwary oraz fantastyczna trasa rowerowa.
Po zwiedzeniu Tallinna przeprawiliśmy się do Helsinek - to była moja pierwsza w życiu przeprawa promowa! O ile Tallinn jest miastem nadmorskim, to Helsinki - niemal wyspiarskim. Dłuższe i krótsze mosty oraz mniejsze i większe statki kursujące między wyspami to stały element helsińskiego pejzażu. Choć nie brakuje tu zabytków, to Helsinki imponują nowoczesną architekturą i infrastrukturą, także rowerową. Dróg dla rowerów jest tu tyle, że po mieście jeździ się naprawdę komfortowo. Pokonanie 200 km przez Finlandię też było przyjemnością - nie było co prawda długodystansowych dróg rowerowych, ale bardzo szerokie pobocza dawały poczucie pełnego bezpieczeństwa.
Z fińskiego Turku przeprawiliśmy się do Sztokholmu. Rowerowa infrastruktura tej aglomeracji to był dla mnie szok. Miasto i jego okolice oplecione są gęstą siecią dróg rowerowych, których szerokość, system oznakowań i ogólny komfort jazdy sprawiają, że poruszanie się po mieście rowerem to przyjemność. Z tych udogodnień zrobiliśmy dobry użytek, zabawiając w Sztokholmie aż 6 dni - dzięki uprzejmości przyjaciół, którzy nas gościli, mogliśmy dokładnie zwiedzić miasto, podreperować rowery i nabrać sił do dalszej podróży. A siły w Skandynawii są potrzebne, gdyż pokonywaniu pagórkowatych tras towarzyszą dodatkowo zmagania z wiatrem. Na komfort podróży nie można jednak narzekać - widoki są piękne, a tam, gdzie nie ma dróg rowerowych, są szerokie pobocza, a kierowcy z uwagą wymijają rowerzystów. Można też wytyczyć trasę mniejszymi drogami - pojedziemy nieco dłużej, za to spokojniej, gdyż ruch aut jest tam znikomy.
Podobnie w Norwegii, z tą różnicą, że o ile Szwecja jest piękna, to Norwegia od samego początku okazała się wprost oszałamiająca. O ile w Szwecji dominują lasy, tak Norwegię zapamiętałem jako kraj skał i fiordów.
Oslo spodobało mi się najbardziej ze wszystkich stolic. O tym, jak doskonale były poprowadzone ścieżki rowerowe, jak powalająca była architektura, można by długo opowiadać. Przez większość naszego pobytu w Oslo towarzyszyły nam niezwykle wysokie (szczególnie jak na Norwegię!) temperatury, co tylko zachęcało nas do dalszej eksploracji miasta.
Po opuszczeniu stolicy znów zauroczyła nas norweska przyroda. Z każdym dniem Norwegia wydawała nam się coraz piękniejsza, a krajobrazy zapierały dech. Niezależnie od wiatru, opadów, temperatury czy humoru ten kraj jest po prostu przepiękny.
Nie będę krył, że między mną a Maciejem nie zawsze układało się wspaniale. Cóż, może w tak długiej podróży we dwójkę pewne tarcia są nieuniknione. W Oslo postanowiliśmy ostatecznie się rozdzielić. Maciej wyruszył przez góry do Bergen, a następnie na Nordkapp (gdy piszę te słowa, właśnie osiągnął cel), a ja - na południe. Samotna podróż nie była dla mnie nowością - pierwszy raz rozstaliśmy się już w Helsinkach, więc całą Finlandię przejechałem w pojedynkę. Sztokholm zwiedzaliśmy razem, ale część Szwecji znów pokonaliśmy oddzielne. Po takiej zaprawie podróż solo przez Norwegię nie była dla mnie specjalnym wyzwaniem, tym bardziej, że wbrew stereotypom Skandynawowie okazali się ludźmi otwartymi i przyjaznymi.
Na rodaków też można było liczyć - gdy przycupnąłem na stacji benzynowej i zastanawiałem się co robić, gdyż zmierzchało, a w porywistym wietrze i ulewie nie było szans na rozbicie namiotu, przypadkowo spotkałem Polaka i to z mojego miasta! Bartek nie tylko mnie przenocował, ale jeszcze załatwił koleżeński nocleg w Kristiansand, gdzie musiałem zostać w oczekiwaniu na prom, bo z powodu sztormu odwołano mój rejs.
Po tych przygodach udało mi się w końcu przeprawić do Danii. W porównaniu z Norwegią kraj jest płaski jak stół, za to wieje jeszcze mocniej. Dania to zdecydowanie najbardziej przyjazny rowerzystom kraj na całej mojej trasie. Sieć dróg rowerowych łączy mniejsze i większe miasta, które - miałem wrażenie - zaprojektowane są zdecydowanie bardziej dla pieszych i rowerzystów niż "pod samochody". Widać to w Aalborgu, Aarhus, Odense, a Kopenhaga nie bez racji zwana jest drugim Amsterdamem. Rowerów w mieście jest zatrzęsienie - na światłach przed skrzyżowaniami tworzą się czasem prawdziwe rowerowe korki, a w centrum trudno znaleźć wolny stojak. Dlatego rowery przypina się do wszelkich możliwych barierek, słupów, znaków drogowych - albo zostawia po prostu oparte o ścianę.
Po zwiedzeniu Kopenhagi - oczywiściwe wraz z legendarnym Wolnym Miastem Christianią, obowiązkowy punkt programu - przeprawiłem się pociągiem przez cieśninę Øresund do Malmö (tunel i most jest niedostępny dla rowerów, a szkoda!) skąd rowerem dotarłem do portu w Ystad.
Po 87 dniach i 5063 kilometrach, 21 sierpnia dopłynąłem z południowej Szwecji do Świnoujścia i zamknąłem pętlę na granicy polsko-niemieckiej, dokładnie tam, gdzie rozpoczęła się cała wyprawa. Byłem podekscytowany powrotem do domu i bardzo zadowolony z tego, jak spędziłem 3 letnie miesiące. Zważywszy na to, że od września miałem iść do nowego liceum, oszczędziłem sobie powrotu na rowerze do Poznania - wolałem poświęcić te dni na przygotowanie się do szkoły. Co się odwlecze, to nie uciecze - za kilka dni jadę do Świnoujścia spotkać się z Maciejem, który wraca po wykonaniu swojego planu: po naszym rozstaniu w Oslo dojechał rowerem przez Bergen aż na Nordkapp! Razem wrócimy na rowerach ze Świnoujścia do Poznania, symbolicznie zamykając naszą podróż.
Największy plus tej wyprawy: przestałem marnować czas przed komputerem, za to nauczyłem się podziwiać piękno natury i różnorodność otaczającego mnie świata. Mam poczucie, że przez 87 dni podróży przeżyłem więcej, niż przez całe moje 16-letnie życie. Przyczyniło się do tego mnóstwo wspaniałych ludzi, dzięki którym pomimo wszelkich przeciwności większość trasy pokonywałem z uśmiechem na ustach. Oprócz tego dowiedziałem się wiele o kulturze i historii zwiedzanych krajów, podszlifowałem rosyjski i angielski, nauczyłem się też paru słów i zwrotów w innych językach. Na świat patrzę z nowej, bogatszej perspektywy. Ale była to też okazja do pracy nad sobą, kształtowanie dobrych nawyków przydatnych nie tylko w podróży. Zakochałem się w pedałowaniu i podróżowaniu, i już mam plan wyprawy na kolejne wakacje!
Więcej o moich wyprawach piszę na swoim profilu na Facebooku. Zapraszam!